Piątek,
6 marca 2009 roku (e-mail
od Pawła)
W czwartek
19 lutego około 16 nastąpił start na ocean, niestety zmuszony
byłem zawrócić.
Choć przygotowania
się przeciągały, wszystko, choć powoli postępowało do
przodu. Wreszcie udało się wszystko zgrać, spakować, uruchomić
aparaturę
monitorująca, i pomimo nienajlepszego samopoczucia (fizycznego,
bo psychicznie było ok) postanowiłem wystartowac. Start był z
rzeki uchodzącej w Grand Bereby do oceanu. Sprawnie pokonałem
nie mały przybój i kierując dziob kajaka na południe rozpocząłem
moje mozolne zmagania. Niestety dość szybko się okazało, że z
moim zdrowiem jest cos nie tak. Siły zaczęły ze mnie uchodzić
w niespotykanym dotąd tempie. Nieraz pływałem w stresie, przy
trudnej pogodzie i umiem sobie z tym radzić. Tym razem jednak,
choć warunki nie były bardzo niesprzyjające (wiał wiatr z południa
2-3B typowe tutaj popludniu, niebo prawie zupełne zachmurzone
ale bez wskazań na burze, stan morza 1-2). Starałem się utrzymywać
stałą prędkość 3,5 km/h , lecz miąłem z tym wyraźny problem. Nieraz
pływałem tym kajakiem podobnie obciążonym i osiąganie prędkości
znacznie większych (5-5,5km/h) w porównywalnych warunkach nie
sprawiało mi większych trudności przez wiele godzin, a
tu pól godziny po starcie ja nie daję rady. Zaczęły też się pojawiać
zawroty głowy, kłopot z koncentracja wzorku na kompasie i horyzoncie.
Po 2,5 godzinach, gdy zaczęły mnie łapać kurcze mięsni (nieraz
wiosłowałem kilkanaście godzin bez przerwy, a tu coś takiego)
postanowiłem zawrócić. Powrót zajął mi tyle samo czasu. W sumie
przepłynąłem niespełna 13 km (droga w tą i z powrotem), gdy wysiadłem
z kajaka, czułem się tak osłabiony jak bym tego dnia przewiosłował
dobre kilkadziesiąt kilometrów w trudnych warunkach. Zrozumiałem,
że jestem chory. Następnego dnia czułem się fatalnie: bolały mnie
mięsnie, miałem zawroty głowy i czułem się bardzo osłabiony. Zrobiłem
test na malarie. Pojechałem w tym celu do takiego specjalnego
osrodka 40 km od Grand Bereby (na szczęście wtedy nic nie wykazał,
choć trzeba mieć świadomość, że tutaj wiarygodność badań krwi
jest bardzo ograniczona, to zupełnie inny standard higieniczny
i merytoryczny niż w Europie, zwykle tutaj na objawy wskazane
przeze mnie podaje się kroplówkę z lekiem na malarie i rozpoczyna
się proces leczenia), jednak na moje specjalne życzenie pojechałem
na badania, skontaktowałem się także z moim dyżurnym lekarzem
w Polsce (człowiekiem ze wszech miar kompetentnym i zaufanym).Z
diagnozy jaka mi postawiliśmy wynikają następujące możliwości:
- infekcja wirusowa
lub pasożytowa - jestem już tu wiele dni ponad 5 tygodni, choć
staram się prowadzić higieniczny tryb życia oraz nie spożywać
posiłków przygotowywanych na ulicy, to jednak mogłem cos "załapać".
Można to zbadać przez kompleksowe badanie krwi oraz trzeba się
odrobaczyć.
- reakcja organizmu
na długie zażywanie lęków antymalarycznych - wątroba
odmawia posłuszeństwa; można to zbadać przez badanie tzw. enzymu
wątrobowego (badanie krwi). Postanowiłem na jakiś czas odstawić
te leki.
- malaria - badanie
tutejsze nie musi jej wykazać, zwłaszcza, że brałem
leki antymalaryczne i jej przebieg jak i objawy mogą być zaburzone-lekko
utajone. Badanie należy powtórzyć za tydzień od pierwszego badania.
- reakcja psychosomatyczna
organizmu, ta możliwość uznaliśmy wspólnie za
najmniej prawdopodobna, gdyż nie odczuwałem jakiegoś nadmiernego
stresu, a co więcej była we mnie radość ze wreszcie po tylu latach
przygotowań wyruszam.
Wnioski, jakie się
nasuwają z tego faktu nie są pocieszające.
Jeśli to jest pierwsza
ewentualność wyleczenie potrwa do tygodnia, dojście
do sprawności (przede mną Atlantyk do przewiosłowania) przy sprzyjających
okolicznościach miesiąc.
Jeśli to druga ewentualność
powinno się zacząć poprawiać po tygodniu od
odstawienia leku, dojście do formy minimum miesiąc, pozostaje
jednak coraz większe ryzyko zapadnięcia na malarie. Misjonarze
tutaj chorują czasem nawet 3-4 razy w roku, jest to obszar (ten
rejon Afryki) o wzmożonym występowaniu tej choroby, a wiec i ryzyko
zarażenia przez ukąszenie komara jest stosunkowo duże.
Jeśli trzecia ewentualność
wyleczenie może być w ciągu 2-3 dni (teraz już są tak dobre leki)
dojście jednak do oczekiwanej kondycji fizycznej 2-3
miesiące.
Jeśli jest czwarta
ewentualność musze przerwać wszystko, gdyż psychicznie,
na ten czas, nie jestem w stanie tego zrobić (przepłynąć Atlantyk).
To są wnioski lekarskie,
a teraz moje, co w związku z tym.
Nie jestem w stanie,
biorąc pod uwagę co wyżej, wyruszyć wcześniej niż za
miesiąc. Znaczy to, że przy najbardziej sprzyjających warunkach,
start może nastąpić w drugiej połowie marca. To oznacza ze przewidywany
czas dopłynięcia to czerwiec. Choć warunki w tej strefie oceanu
są znośne przez cały rok do tego aby płynąc przezeń kajakiem,
to jednak czerwiec/lipiec u wybrzeży Ameryki, w związku z kończąca
się pora deszczowa, charakteryzuje się stosunkowo większą ilością
silnych wiatrów (6-7B) zorientowanych biegunowo, czyli prostopadle
do kierunku płynięcia. Wiatry, z którymi dawałem już sobie radę,
ale które dla kajaka uznawane są na dłuższą metę za niebezpieczne
- wymagają maksymalnego wysiłku aby się im nie dąć.
Inna kwestia pozostaje
organizacja tutaj na miejscu pobytu, życzliwość
misjonarzy i ich gościnność też kiedyś może się wyczerpać.
W związku z powyższym
zmuszony jestem przerwać (zawiesić) realizacje mojego projektu.
Jest to dla mnie bardzo trudne (7lat przygotowań, wyrzeczeń zmagań
i planów). Jednak uważałbym za nierozsądne brniecie w to dalej
w tym momencie, na ten moment widzę zbyt małe szanse powodzenia
i zbyt duże ryzyko związane z dalsza realizacja projektu w tym
momencie.
Zdaję sobie sprawę,
że wiele osób może czuć się jakoś zawiedzionych (ja
jestem wśród nich) uważam jednak, że w całym moim postępowaniu
jestem uczciwy. Decydujac się na realizacje tego typu projektu
trzeba sobie na samym początku postawić warunki brzegowe-graniczne,
wystąpienie których dyskwalifikuje start lub zmusza do przerwania
realizacji projektu. Ja sobie takie warunki postawiłem już dawno,
informując o nich moich sponsorów w trakcie zabiegania o nich.
Takimi warunkami dla mnie miedzy innymi jest wystąpienie silnej
choroby zaraz przed startem, jest także ryzyko zakończenia realizacji
projektu(lądowanie w Brazylii) czerwiec/lipiec.
Zwykle tego typu przedsięwzięcia maja szanse powodzenia w 1 próbie
na 3 lub
4. To jest moja druga próba Atlantycka wiec można powiedzieć,
że szanse moje rosną w następnej :), gdyż ja nie wycofuje się
z projektu- przerywam tylko na tę chwilę jego realizacje.
Z decyzja tą zwlekałem
prze kilka dni licząc na to, że może diagnozy nasze okażą się
błędne (jeden z powodów dla których nie informowałem o niczym,
gdyż nie chciałem zwodzić). Dziś dwa tygodnie od nieudanego startu
z dużym prawdopodobieństwem skłaniam się ku opcji przedawkowania
leków antymalarycznych. Od dwóch tygodni ich nie biorę i czuje
się nieci lepiej jednak do formy z przed wyjazdu jest mi bardzo
daleko.
Paweł
Czwartek,
19 lutego 2009 roku (SMS
od Pawła)
Pierwsza
próba nieudana 0:1 dla Oceanu, jest ok jutro przedzwonię. Pozdrawiam
Wtorek,
10 lutego 2009 roku (notka od redakcji)
Wczoraj
udało się Pawłowi przesłac do nas trochę fotografii z Afryki,
publikujemy je w galerii w albumie "Afryka
- Przed Startem" ! :-)
Poniedziałek,
9 lutego 2009 roku (e-mail od Pawła)
Relacja
Testy zakończone, kajak rokuje pomyślnie, start znów delikatnie
się przesuwa - środa / czwartek.
Jutro cały dzień poświęcę na spakowanie kajaka na sucho. To jest
Afryka i dość prawdopodobne jest, że w momencie startu zgromadzi
się wielu ciekawskich i dlatego musze z góry wiedzieć gdzie co
ma iść, gdyż i tak z upilnowaniem poszczególnych rzeczy będzie
kłopot.
Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie i zapraszam do śledzenia
na bieżąco moich zmagań, z sobą, morzem i kajakiem.
Paweł N
Sobota,
7 lutego 2009 roku (notka od redakcji)
Wygląda
na to, że ARGOS działa! Dziś rano dostaliśmy od systemu potwierdzenie
i znamy pozycję Pawła. W zakładce "Tu Jestem" mapa z
systemu ARGOS'a ( trochę "pokombinowana" ;-) ).
Czwartek,
5 lutego 2009 roku (e-mail od Pawła)
......a
teraz trochę relacji
Grand Berebi to takie miejsce z bajki gdzieś na końcu świata (zdjęcia
niestety najprawdopodobniej będę mógł pokazać dopiero po powrocie,
mam kłopot z przesłaniem ich netem).
Testy, choć idą powolutku, to do przodu. Odsolarka działa !!!!!!!!!!
:), nie wszystko jest jednak różowe, w transporcie zostały uszkodzone
zbiorniki na słodką wodę, teraz muszę coś zorganizować w ich zastępstwie.
Ciągle też jest coś do zrobienia przy kajaku, ale cóż takie życie.
Przede mną jeszcze jeden test, potrzebuję na niego kilku godzin
na oceanie- przetestowanie specjalnego mocowania dryfkotwy (mój
własny pomysł) a przy okazji pracy odsolarki w pełnym wymiarze
oraz co za tym idzie zdolności systemu energetycznego do regeneracji.
To zaplanowałem na jutro.
Dziś odpalam Argosa i czekam na potwierdzenie przez centralę sprawności
systemu, jeśli będzie ok (a czemu ma nie być?), wystartuję....
No właśnie nie wiem, bo to nie zależy tylko ode mnie, pewnie między
sobotą a wtorkiem.
Może się zdarzyć że następna moja relacja mailowa będzie z Brazylii
:), w tzw. między czasie oczywiście będą publikowane sms-y z satelity.
Psychicznie czuję się coraz lepiej, duża w tym zasługa ojców pallotynów
- otoczyli mnie wsparciem i pomocą, za co dziękuję. Myślę, że
co mogłem to przygotowałem, co miałem przemyśleć przemyślałem,
a teraz ...... " W imię Boże ...."
Paweł
Poniedziałek,
2 lutego 2009 roku (e-mail od Pawła)
Jestem
ze sprzętem w Grand Berebi, 50 km na zachód od San Pedro w misji
prowadzonej przez Ojców Pallotynow z prowincji warszawskiej. Jest
tu dwóch Polaków, ojciec Zenon oraz brat Zbyszek. Teraz oni wzięli
na siebie trud pomocy i opieki nad moją ekspedycją :). Mam nowego
sponsora Pepsi Cote D'ivoire :) - przewieźli mi kajak i zaopatrzyli
w napoje na drogę :) a wszystko dzięki wspaniałomyślności Szanownego
Pana Konsula, który jak sam zapewnia, choć nie jest moim fanem
( póki co:) ) życzy mi jak najlepiej. Jutro wstępne pływanie i
testy na oceanie (sprawdzanie argosa, odsolarki, ładowania akumulatora,
żagla, dryfkotwy). Planowany start - piątek rano. Piszę z San
Pedro gdzie jest bardzo kiepskie łącze, ale i tak się cieszę,
bo w Grand Berebi nie ma internetu wcale!
Pozdrawiam: Paweł
Środa,
28 stycznia 2009 roku (e-mail od Pawła)
Relacji
ciąg dalszy.
W poniedziałek robiłem zakupy. Udało mi się kupić gaz w kartuszach,
ale niestety kuchenka, którą mam jest w innym systemie, wiec trzeba
było kupić nową :( . Dokupiłem też trochę spożywki, tej, której
transport był nieopłacalny - cukier, olej, herbatę. Cały dzień
jeździłem za akumulatorem. Teoretycznie można je kupić prawie
na każdej ulicy, ale mnóstwo tu podróbek, trochę tak jak u nas
kiedyś z markowymi ciuchami, wystarczy nazwa i już wszyscy myślą
że to oryginał. Ostrzeżono mnie życzliwie, że tutaj podrobione
akumulatory co moment to albo wybuchają, albo bardzo szybko padają.
Mam więc nadzieję że udało mi się kupić oryginalnego boscha, bo
kupowałem w serwisie tej firmy. Cena jednak to 150 euro- chyba
drożej niż u nas za akumulator 45Ah. Wyczynem okazał się zakup
petard hukowych (do odstraszania rekinów). Na Wybrzeżu Kości Słoniowej
sprzedaż fejerwerków jest bardzo sezonowa, poza sezonem chyba
nawet nielegalna. Przewodnik Michael, którego mi polecił Darek
(w tym tygodniu jest dość zajęty) prowadził mnie wszędzie, ale
nigdzie nie można było ich znaleźć. Wreszcie po jakimś czasie
podchodzimy do kobiety z dzieckiem na ręku, Michael coś do niej
zagaduje, ona odchodzi i idzie na jakiś stragan a tam z kimś rozmawia.
Po chwili przychodzi, z drugą kobietą i pokazuje że mamy iść za
nimi. Idziemy, skręcamy w uliczkę, potem w następną i następną,
uliczki są coraz węższe. Wreszcie zaułek i podwórko domu. Jakaś
kobieta śpi z dzieckiem na ziemi, ktoś na balkonie (zewnętrzna
klatka schodowa) wiesza pranie. Każą poczekać, po chwili wychodzą
z czarnym workiem foliowym i wyciągają dokładnie to, czego szukam.
Ucieszyłem się, pytam ile za to, będąc przekonanym że zaraz kupię
dużą część tego worka, a ona na to 10000 cfs (70 zł) za paczkę
(4 petardy nie za duże) - upsssssss. Targowaliśmy się długo. Stanęło
na tym że za 2 takie paczki i 2 mniejsze ( w sumie 20 sztuk) zapłaciłem
10000 cfs. Niestety póki co nie mam rakiet ostrzegawczych, ale
jeszcze podejmuję starania.
We wtorek i środę cały dzień spędziłem przy kajaku, na tereni
firmy zarządzanej przez Szanownego Pana Konsula (WIELKIE podziękowania).
............
.......
Najpierw
umyłem kajak po podroży i zabrałem się za montowanie elektryki.
Cały system został przygotowany przez fachowców z Eljachtu
( tu także należą się podziękowania). Nie mogłem tego jednak w
zmontowanym stanie przewozić. Wiec cały system (baterie, oświetlenie,
reflektor radarowy) leciał w przygotowanych do montażu komponentach,
w kajaku połączone i zmontowane zostały: GPS, regulator napięcia
i skrzynka rozdzielcza z zestawem włączników. Zmontowanie tego
wszystkiego dla mnie było wyzwaniem, ale pod wieczór wszystko
zaczęło pikać i świecić - zadziałało :). W tzw. miedzy czasie
montowałem wynalazki wymyślone przeze mnie (nowe uchwyty steru,
specjalne ucho na rufie do dryfkotwy, oraz system kładzenia masztu).
Wszystko to zrobił dla mnie z kwasówki tata Marylki ( za co również
DUŻE podziękowanie). Dziś tj., w środę zmierzyłem się z odsolarką.
Pieniądze na odsolarkę otrzymałem w ostatniej chwili, 8 dni przed
wylotem z Polski. Dodatkowy super gest mojego sponsora głównego,
czyli Mondial-Assistance.
Tu kilka zdań wyjaśnienia. Przygotowując wyprawę zakładałem że
chcę mieć to urządzenie. Budżet jednak, który udało mi się zgromadzić,
w żaden sposób nie pozwalał na zakup elektrycznej odsolarki. Cena
jej w detalu przekracza grubo 3000 euro. Udało mi się wynegocjować
naprawdę dobrą cenę u producenta, ale to nadal było poza moim
zasięgiem. Mam co prawda odsolarki ręczne, ale ... godzina pompowania
(wysiłek porównywalny z wiosłowaniem) to 4,5 litra słodkiej wody.
Dziennie potrzebuję około 10 litrów (7 do spożycia, 2-3 do higieny).
Znaczy to, że każdego dnia musiałbym pompować przez dwie godziny.
Średnio kajakiem w ciągu godziny przepływam 5 km, wiec zakładając
że podroż będzie trwała 80 - 90 dni, a przynajmniej część czasu
przeznaczonego na pompowanie przeznaczę na wiosłowanie, droga
przy tym samym wysiłku dziennym skraca mi się o jakieś 700 km
!!! Oczywiście dalej do przewiosłowania jest tyle ile było, lecz
wysiłków dodatkowych ubywa znacznie :). Teraz pewnie łatwiej zrozumieć
moją radość, że wspaniałomyślnie mogę mięć takie urządzenie. DZIEKUJĘ
:).
Co prawda zorganizowanie w 8 dni dostarczenia odsolarki, to też
było duże zamieszanie, którego końcowym efektem był nocleg we
Frankfurcie na lotnisku, ale to najmniejszy problem.
Odsolarkę otrzymałem w wielkim pudle (0,7m x 0,9m) na lotnisku,
ogarnęło mnie przerażenie, z tego co wyczytałem to po prostu to
samo urządzenie które mam, tylko zaopatrzone w silnik. Pudlo faktycznie
było wielkie, ale w środku kilka następnych wśród mnóstwa papierów.
A po rozpakowaniu i po poczytaniu instrukcji okazało się, że to
nie będzie takie proste. Urządzenie o ile pracuje na silniku wymaga
filtra wstępnego ze zbiornikiem na wodę w zestawie, praktycznie
stałego połączenia z wodą, całego systemu rurek, kraników itp.
a jeszcze na dodatek nie jest waterproof (chodzi o silnik). Ale
cóż, nie po to te wszystkie starania, aby się z tym nie zmierzyć.
Najpierw 3 noce studiowania instrukcji. Dziś ze 2 godziny przymierzałem
gdzie ją najlepiej umieścić, tak by nie schrzanić. Zdecydowałem,
że umieszczę ją w luku z akumulatorem (pierwszy za kokpitem),
ale że ona najlepiej pasuje i pracuje w poziomie, a do dna kajaka
jej nie przykręcę, najpierw musiałem zrobić platformę, na której
będzie mogła odsolarka być zamocowana. Gdy już przystępowałem
do montażu właściwego przyszedł kleryk Paweł (ojcowie biali, wspominałem
już o nim) i całe szczęście, bo bardzo mi pomógł. Najpierw poprosiłem
by przejrzał instrukcje, czy wszystko dobrze rozumiem. Ja w tzw.
między czasie przygotowałem obiad z moich zapasów i ugościłem
Pawła. Razem zmontowaliśmy wszystko. Teraz czekam na test, a Szanownych
czytających proszę o dobre myślenie by się powiódł. Test będę
mógł zrobić dopiero w San Pedro (urządzenie wymaga słonej wody),
myślę jednak ze jest Ok i że zadziała i działać będzie długo :).
Oczywiście przypominam wszystkim że rzecz się dzieje w Afryce,
właśnie kończy się harmatan (szkoda, ale cóż) wilgotność jest
coraz większa, przekracza już 70%. Temperatura w okolicach 40°.
A montaż odbywa się na terenie fabryki, w której pracują miejscowi,
więc przez cały czas jest wiele osób, które stają choć na chwile
przy kajaku i się przyglądają. W tej konkretnej sytuacji na dobre
wychodzi brak znajomości francuskiego. Po pierwszych próbach zagadywania
i pytania o sprawy związane z tym, co ja właściwie tutaj robię
i po moich że ...ne kon prom pa, do you speak english?... już
mnie nie zagadują i mogę (choć to trudne) życzliwie nie zwracając
uwagi na przyglądających się robić swoje. Musze jednak przyznać
ze większość osób, które tu spotykam jest mi bardzo życzliwa.
Wczoraj udzieliłem wywiadu do miejscowej prasy. Można powiedzieć
ze miąłem konferencję prasową ( i znów zasługa Jego Ekscelencji
:), byli dziennikarze z dwóch tutejszych gazet wielkonakładowych.
Artykuły ukażą się we czwartek i piątek. Dziennikarze zapowiedzieli
się też, by powiadomić ich o starcie to przyjadą i zrobią relację.
Dziś skończył mi się Malaron (lek profilaktyczny na malarię) musiałem
więc kupić. Nie było to proste, ale udało się. Zapłaciłem za opakowanie
cenę jak w kraju! W sobotę kończy mi się wiza, nie przewidywałem
tak długiego tu pobytu, jednak okoliczności sprawiają że muszę
ją przedłużyć o kilka dni, a to kolejny spory wydatek :(.
Plany są takie (oczywiście jest to Afryka, więc może to ulec i
tak przetasowaniu):
Do piątku kończę prace przy kajaku, wieczorem jest on ładowany
na ciężarówkę i razem z transportem Pepsi w sobotę z samego rana
jedzie do San Pedro. Na Wybrzeżu Kości Słoniowej nie ma ruchu
nocnego, np. na rogatkach Abidjanu stoi policja i od 22 do 6 rano
nie puszcza i nie wypuszcza nikogo. My wraz z Darkiem i Szanownym
Panem Konsulem jedziemy do San Pedro i tam próbujemy skończyć
sprawy odprawowe moje i kajaka. Może uda się nam to załatwić w
sobotę, jeśli nie będziemy czekać do poniedziałku. Ja tak czy
siak w San Pedro po spakowaniu kajaka i tak potrzebuję jeden dzień
przynajmniej by nim wypłynąć na ocean i przetestować wszystko.
Start więc w przyszłym tygodniu!
Paweł
Poniedziałek,
26 stycznia 2009 roku (e-mail od Pawła)
Zaczęło
się od tego, że po drodze, gdy już jechaliśmy na niemieckiej autostradzie
na lotnisko do Berlina
podjechała do nas niemiecka policja i nakazała jechać za sobą
na parking za autostradą. Okazało się, że to rutynowa taka ich
kontrola, trzepali w tym miejscu kilka samochodów, na nic były
tłumaczenia że my na lotnisko, że samolot ucieknie. W sumie od
ich pojawienia się (na parking za nimi jechaliśmy dobre 10km z
prędkością około 60 na godzinę) do wjazdu na autostradę minęła
prawie godzina. Jak możesz się domyślać samolot z Berlina do Frankfurtu
minimalnie, ale jednak uciekł :( . Następnego dostępnego nie było,
wiec trzeba było jechać samochodem do Frankfurtu (dodatkowe 550
+ 550 powrót kolegi, wielkie dzięki). We Frankfurcie na lotnisku
w biurze bagażowym była do odebrania odsolarka prosto ze
Szwajcarii. Rzecz jednak w tym, że Frankfurt to największe lotnisko
w Europie, i co z tego, że to ten sam terminal i co z tego, że
jak się potem okazało od miejsca pierwszego zapytania w informacji
(jest ich tam kilkanaście) do właściwego punktu, gdzie była paczka
było 50 metrów skoro skierowano mnie gdzie indziej!!!. W efekcie,
gdy odebrałem odsolarkę i wraz z nią dotarłem do stanowiska odpraw
(25 min przed startem) odmówiono mi prawa wstępu na pokład (spóźniłem
się 5 min!!!). Nie pomogły tłumaczenia, wymuszone telefony do
oficera pokładowego. Koniec- nie ma. Okazało się więc, że muszę
czekać 24 godziny a biletu nie mogę przebukować, więc pozostaje
mi kupić nowy :(((((((((((((( za jedyne 500 euro) Noc na lotnisku
upłynęła spokojnie, na drugi dzień wyleciałem i doleciałem. Dzięki
pomocy tutejszego konsula honorowego Pana Tomasza Iwankowa, który
jest równocześnie dyrektorem rozlewni Pepsi na Wybrzeżu Kości
Słoniowej (wielkie podziękowania :) mieszkam w domu zakonnym zgromadzenia
Marianistów przy szkole im Jana Bosko. Jest tu Polak brat Darek,
pełniący funkcje dyrektora ekonomicznego i jego to zasługa. W
niedziele było tutaj święto Marianistów i byli Marianiści (siostry,
bracia, ojcowie, ruchy świeckie) i przyjaciele z całego Wybrzeża
Kości Słoniowej, a jest ich tu trochę. Zostałem przedstawiony
wielu osobom i wiele z nich zadeklarowało mi pomoc, co jak się
okazuje jest tu bardzo potrzebne. Okazało się, bowiem, że są tacy,
co chcą mi pomoc, ale tez są tacy, którzy chcą na mnie się obłowić,
a miedzy nimi ¨dziwnie myślący tutejsi ludzie¨. Aby odebrać kajak
z cargo trzeba załatwić formalności celne - paniery oraz wyjaśnić
kwestie - podlega cłu czy nie. Papierów osobiście załatwić nie
można, musi się tym zając miejscowa agencja spedycyjna. Agenci
z takiej agencji gdy tylko pojawiliśmy się na cargo (takie obdarte
niczym się nie wyróżniające Murzyniątka) przystąpili do nas (do
mnie z Darkiem - pomaga mi we wszystkim i wszędzie jeździ ze mną-
naprawdę duża pomoc, więc wielkie Bóg zapłać :) ) i machajac rękami
zaczeli wszystko załatwiać. Byłem przekonany ze owi pomagierzy
to tacy na wolna rękę działający za kilka euro obeznani dorabiający
sobie. po pewnym czasie okazało się jednak że ich usługa warta
jest (według nich) 500 euro, a co więcej jest bardzo wysokie prawdopodobieństwo
zapłacenia cła wysokości UWAGA 40% (wartość kajaka + wartość ekwipunku
+ oficjalny koszt transportu) czyli ulgowo licząc jakieś 10000
euro :) . No i trzeba było to wszystko odkręcać. Okazało się ze
rektor seminarium Marianistów zna szefa tamtejszego urzędu celnego,
pewnego pułkownika, a i ten jak się chwile potem okazało miał
kłopoty z odkręceniem tego co się zadziało. Okazało się w tzw
miedzyczasie, że agencja chcąc usprawiedliwić swoje koszty obrała
nie koniecznie najprostszą procedurę, której rozwiązaniem jest
albo wysokie cło albo zakwalifikowanie wszystkiego jako tranzyt,
ale wtedy do San Pedro kajak będzie musiał jechać z eskortą celników:).
Udało nam się to wszystko odkręcić, wypiąć się na agencję, a następnego
dnia rano zacząć od nowa, pewnie od zera, ale z życzliwym doradcą
w biurze pułkownika. W tzw miedzyczasie próbowałem się rozeznać
gdzie mogę kupić rzeczy, których nie udało się przewieźć samolotem.
Gaz w kartuszach jest:), ale akumulator będzie zwykły, żelowego
nigdzie nie ma. Za ten zwykły zapłacę prawie dwa razy drożej niż
u nas, niegdzie nie ma rakiet ratunkowych i pewnie będę musiał
zadowolić się fajerwerkami, ale cóż. Odebranie kajaka bez dodatkowych
opłat wymagało zgody dyrektora generalnego cła Wybrzeza Kosci
Słoniowej (ranga wiceministra) - mam na piśmie prześlę zdjęcie:)
Wreszcie kajak po wielu trudach i opłaceniu zaledwie 400 euoro
(formalności) oraz 100 euro (taksówki przy obsłudze tych że) został
odebrany. Żadnego cła, żadnych łapówek. Obecnie jest na terenie
firmy która zarządza Wielce Szanowny Pan Konsul (wielkie podziękowania
i za to:) Nie obeszło się jednak bez minimalnych strat. całość
przesyłki szła dwoma partiami, kajak, ekwipunek i jedzenie jedną
oraz argosy, osobno jako przesyłka specjalnie chroniona. No i
jak można się domyśleć przesyłce specjalnej się oberwało, zostały
skradzione opakowania od argosów (bardzo specjalne skrzynki).
Argosom mam nadzieje nic się nie stało, z wyglądu są ok, okaże
się, gdy będę próbował je uruchomić, póki co jednak nie mogę tego
zrobić, bo raz włączonych nie wyłącza aż do zużycia baterii. Dlatego
zrobię to na około 48 godzin przed startem. W sobotę zrobiłem
inwentaryzację sprzętu, mam wrażenie ze wszystko jest. W niedziele
byliśmy wraz z Wielce Szanownymi Konsulem, bratem Darkiem (Marianista)
i bratem Pawłem (ojcowie biali) nad oceanem na plaży - super bylo.
Wraz z Pawłem zakonnik ze zgromadzenia braci białych (kleryk przed
świeceniami) bawiliśmy się z falami przyboju jak dzieci. Dziś
robię wszystkie zakupy, a od jutra rozpoczynam przygotowywanie
kajaka. We czwartek lub później kajak pojedzie z transportem zorganizowanym
przez Szanownego Pana Konsula (kolejny powód do podziękowań dla
Jego Ekscelencji :) do San Pedro a nawet dalej do Gran Berebi.
Jest tam parafia prowadzona przez polskich Pallotynów. Start planuje
około niedzieli. Czuję się tu ok, radzę sobie z pogodą, nie jest
wcale tak upalnie, jak by się mogło wydawać, tylko strasznie drogo-
dla białego drożej niż w Polsce.
Sobota,
17 stycznia 2009 roku
Paweł
dotarł do Afryki.
Czwartek,
15 stycznia 2009 roku
Paweł
wyruszył w drogę do Afryki! Niestety spóżnił się na lot z Berlina
do Frankfurtu i mimo pogoni samochodem kolegi musi czekać do jutra
na następne połączenie na czarny ląd. Dobrą wiadomością jest natomiast
to, że Pawłowi udało się w ostatniej chwili nabyć dzięki głównemu
sponsorowi MONDIAL
ASSISTANCE elektryczną odsolarkę do wody i nie będzie
zmuszony marnować czasu na codzienne, dwugodzinne ręczne pompowanie
by zapewnić sobie niezbędną ilość słodkiej wody. :-)
Wtorek,
6 stycznia 2009 roku
Kajak
NOE wraz z wyposażeniem i zapasami żywności nadany na Cargo.
|